Powiastka pierwsza

Rzeczy cudownie odnalezione.

Co jakiś czas przydarza mi się odnaleźć rzeczy, których nie zgubiłem.

Nie mam oczywiście na myśli rzeczy zgubionych przez innych  – wtedy nie

byłyby one odnalezione, lecz skradzione albo co najwyżej – pożyczone.

Mając uzasadniona obawę, że fikcja nie wyzwala, opowiem wiec tylko o tych przypadkach, kiedy odnalazłem tzw. swoje rzeczy, które bezpowrotnie uznałem za zaginione.

Czyli będzie to powiastka o tym, jak niektórzy widza świat rzeczy a jak którzy rzeczy świat.

Przypadek pierwszy, kiedy to myśl składa się w sentencję, nawet dość udaną, ale ani myśli zwracać na to uwagi a tym bardziej do owej sentencji  się przywiązywać.

Do myśli swoich, tych niebieskich ptaków,  mam zresztą tyle sentymentu, co do kluczy gęsi szybujących w sobie tylko znanym kierunku albo stad szpaków lub wróbli, które z ta samą brawurą wpadają w gęstwinę krzaków kolczastych – dla pogaduszek, co owocowych – dla przekąski.

Są wiec te myśli ulotne, które pomimo swej błahości wypisane są tatuażami na karku Atlasa a świat bez nich  pogrążyłby się po raz kolejny w ciemności oraz myśli zorganizowane, zapełniające w swoim materialnym wysublimowaniu talerzyk z fetą, oliwą i bazylią a także będące ripostą i tenisowym smeczem dla rozlicznych a najczęściej nierozliczonych rachunków oraz niewinnie szantażujących ofert wpadających przez pocztowy otwór złych wiadomości.

Nieświadomie brodzimy w tych myślach jak balwierze po obciętych włosach w zakładach fryzjerskich, które teraz, dla podkreślenia roli wyzywającej grzywki lub ondulacji w najnowszych dziejach ludzkości, zwą się studiami, pracowniami lub atelier.  

Oczywiście, może być tak, że ta cieniutka ironia spowodowana jest faktem braku konieczności korzystania z owych zacnych przybytków, albowiem – taki los – mojej głowy nie ima się już włos.

Ale to tylko te mityczne, szaro-niebieskie ptaki myśli, poskrzeczą lub poświergoczą. I fru.

Kiedyś myślałem, że mam serce.

Z czasem okazało się, że to nie moje serce i może w ogóle nie serce tylko raczej przypadkowa zbieranina komórek, gdzieś np. w przysadce mózgowej, odpowiedzialnej przypadkowo za współczucie, zresztą najbardziej za współczucie samemu sobie (stąd łzy na pogrzebie są zawsze nad swoim losem).

I przypadkowo, po trzeciej, rzekomo już ostatecznej i nieuchronnej śmierci, która nie nastąpiła i zresztą nic by nie zmieniła oprócz drobnych komplikacji spadkowych, coś się odmieniło, odnalazłem nie skarb, nie zapomniany kupon wygranej na loterii, ale zgubę, uznaną za zaginioną, jak Arkę Przymierza, prawie tak jak kiedyś zasnąłem po czerwonym winie na słonecznej ławce w Saragossie a pieniądze tam niezgubione, uznane za stracone, podejrzewałem nawet, że ukradzione, odnalazłem dopiero kolo Lubljany, nieprocentowały smacznie w zapomnianej torbie, w kieszonce uszytej zmyślnie przez pracowite kobiety w szwalniach Bangladeszu.

Odwijam los na tej pięknej już teraz wiosce słoweńskiej a tu takie slowa – nic nie wygrałeś, kurwa nie jesteś tu po to aby pierdolić głupoty, łażąc bez celu po gnijącej kładce między utopiami. Myślę, co to za myśli, nie jestem na wegańskiej diecie, nie piję więcej niż zwykle, nie zapisałem się do żadnej sekty ani zakonu. I nagle, ktoś, chciałbym go poznać, ładnie pozamieniał – nie szukajcie a będzie wam dane, ale nic się nie stanie bez ducha świętego

i poszedłem po niezamarzniętej, przezroczystej tafli jeziora a pod nią zobaczyłem tłumy ludzi brodzących w bagnie nieświadomości.

I przeszły radosne orszaki Dionizosa vel Bachusa, a po nich jak zwykle wkroczyło ego.

No wiec ego z wyrzutem – no co ty, to dzięki mnie się tyle w życiu naruchałeś, opiłeś i objadłeś – nie zostawiaj mnie teraz…

Spierdalaj – rzuciłem na ostateczne pożegnanie.

Nieświadomość to niedostrzeganie różnicy między tybetańskimi chorągiewkami w Himalajach a strzępami plastikowych torebek szamoczących się na posmutniałych drzewach albo wtłaczających się

w meandry nobliwych rzek i rzeczułek śmieci – pokracznych wytworów naszej jedynie cudownej cywilizacji.

Albo jak znak równosci miedzy jaskółkami gawędzącymi na elektrycznych drutach i spinaczami do prania na żyłkach w niewypieszczonych ogródkach. Przy czym takim ogródkom mówimy stanowcze Tak.

W końcu życie to nieustanne misterium a mądrość stąpa cicho i niespiesznie,

aby pędząca głupota nie mogła jej zauważyć.

Przypadek pierwszy uważam za wyjaśniony, więc bez niepotrzebnego moralizatorstwa przejdę do drugiego.

Słowo „sumienie’ jest najbardziej znienawidzonym przez świat słowem, chyba, że występuje razem – „sumienie świata” lub tzw. „sumienie społeczne”. Wtedy, zgodnie z obowiązującymi ideami, można zaplanować

i zrealizować każda wojnę lub zbrodnię.

Sumienie jednostkowe jest bytem niepotrzebnym, obrzydliwym i jakimś cudem niezakazanym jeszcze przez światowa jurysdykcję.

Mam nieodparte wrażenie, że sędziowie nieco łagodniejszym okiem patrzą na zbrodniarzy niż na ludzi niewinnych, posiadaczy jakichkolwiek resztek sumienia.

Przyczyna wydaje się być prosta – osobnicy posiadający takowe, są z założenia wrogami postępu, dobrobytu I rozwoju ludzkości a samo pojęcie „sumienia” jest tworem wstecznym, hamującym, sypiącym piachem po trybach systemu.

Jeśli, nie daj Boże, przyczepić przymiotnik – czyste, staje się ono automatycznie wrogiem każdego, zbawiającego czy może już zbawionego przez swoje prawa świata.

Czy to jest z tej przyczyny, ze czyste sumienie jest kruszcem droższym od złota i minerałem cenniejszym niż diament, czy też z tej, że każdy szubrawca podświadomie nienawidzi swego odbicia w lustrze, tego nie wiem. Swoją drogą cale szczęście, ze tych opowiastek nigdy nie przeczytają doradcy finansowi lub bankierzy, bo czyste sumienie, to najlepiej oprocentowany kapitał.

Jednym słowem, jeśli mowa jest srebrem, milczenie – zlotem a czyny stopem tytanu i platyny, to sumienie jest najcenniejsze,

bo uplecione z niepokoju świata o serce i serca o świat.

Potem jest tylko serce, ale jego domniemana kruchość jest mitem godnym kolejnej powiastki.

Powiastka niedruga

Nasze umysły – samotne skały, na sztormowym morzu, wciąż smagane falami słonych słów, ale słowa, które nie są modlitwą ani opowieścią,

są zawsze na wiatr…

Czym jednak byłaby opowieść ze słów plecionych wiatrem bez skał. 

Cóż piękniejszego niż modlitwa zmieniająca nasze kamienne, rogate serca w wyrwane ciemności latarnie. Jeśli życie jest sumą przypadków, to czy udałoby się z przypadkowych słów stworzyć opowieść? Czy nie brzmiałaby jak kakofonia myśli, nie wyglądała jak obraz

z niepasujących do siebie puzzli?

Czy też tak macie, że wobec stu powodów, żeby coś zrobić, zawsze  znajdzie się ten jeden, najczęściej absurdalny, żeby odłożyć swoje zamierzenie na później? I nie chodzi o lenistwo czy urojony brak czasu 

(zwykle marnujemy całe lata, żeby spóźnić się na życiową  szansę zaledwie parę minut), raczej przeczucie, że  wyprzedzanie losu, próby oszukania przeznaczenia, mogą  skończyć się jeśli nie tragicznie, to przynajmniej żałośnie. Pamiętam  taką  zimowa podróż przez noc

i góry, z tradycyjnym uczuciem tzw. niedoczasu, czyli spóźnienia się nie wiadomo gdzie i na co.  Zatrzymuje samochód przy całodobowym kantorze, który zawsze o tej porze jest pusty

i tym razem wygląda przyjaźnie dla człowieka  pędzącego tam, gdzie go jeszcze nie ma. Przede mną tylko jeden klient, za to wymienia  na złotówki waluty 

z połowy Europy. Zabawa z papierkami trwa, wizja wieczoru przy piwie 

u celu podróży, nieprzyjemnie traci na ostrości. Po dziesięciu długich minutach, wypełnionych w większości niezbyt ciepłymi myślami pod adresem marudera, załatwiam swoje sprawy i  wracam na autostradę do prywatnego nieba: ciepła samochodu, muzyki

i jakże złudnego poczucia bycia panem losu.

Oczy wyobraźni  przechodzą cudowną korektę, 

w szklankach z wieczornym pilsnerem u celu podróży widać każdy bąbelek piany…

Te magiczne chwile trwają jednak niesprawiedliwie krótko. 

Drwiąca z moich planów mgła, świt nie przynoszący światła, prędkość zbliżona do niedzielnej przejażdżki zdezelowanym chińskim rowerem. Za chwile staje w korku.

Okazuje się, że 10 minut wcześniej wydarzył się wypadek, który uruchomił serię kolejnych.

Z radia dowiaduje się, że w karambolu na autostradzie, którą jechałem do nieba, zmasakrowanych zostało 96 aut (później zobaczyłem, że wśród nich były te najbardziej bezpieczne i dające poczucie wolności na każdej drodze), rannych wciąż liczą, trwale dogoniło być może nie swoje przeznaczenie kilkunastu ludzi, ale mały chłopiec, który wypadł przez okno i poszybował przez kilkanaście metrów prosto w zaspy  śniegu, ma się całkiem dobrze.

Na której z tych list miałem być – nie wiem… 

Twarzy marudera z kantoru już nie mogłem sobie przypomnieć.  Przewodnicy do jądra ciemności z pewnością regularnie zmieniają twarze i szlaki, dla niepoznaki czy równowagi, robią to również elfy. Wielu chciałoby mieć anioła stróża, mało kto nim być. Rzeki szczęścia i rozpaczy wpadają do tych samych nieistniejących oceanów, po których nie pływają łodzie i okręty a  jednak zarówno turkusowe atole jak  skaliste wyspy na tych bezkresach pełne są rozbitków.

Promy pomiędzy wyspami a brzegiem lądu świadomości kursują rzadko i nieregularnie

a i tak część z nich tonie od nadmiaru złota, bagaży 

i substancji psychoaktywnych, pomimo dawno ustalonej taryfy w wysokości jednego obola (po strajku przewoźników dopuszczono dolara i funta, później nawet juana).

Te łodzie z pasażerami, które jednak docierają do celu (najczęściej jest to port końcowy Pustka), po latach odysei zawierają tylko podobne w odcieniu zmieszane (wręcz zakłopotane rozkładem) prochy swoich pasażerów –  nieszczęśliwych zwycięzców, bogatych i pełnych nadziei przegranych – przewoźnicy (z powodu strajku ze względu na nienormowany normami europejskimi wzrostu ciężaru ładunku – musiano zwiększyć liczbę przewoźników do dwóch)

w towarzystwie różanolicych nimf, użyźniają nimi łąki przeznaczone dla polnych, pełnych wdzięku kwiatów – arcydzięgli, ciemiężyc, liczydeł, miesiącznic, narcyzów, niecierpków, pluskwic, parzydeł, pajęcznic, uczepów, wężymordów, żabiścieków i żmijowców.

Na koniec nimfy żegnają ich przed kolejna podróżą słowami: „Harryony,

nie zważajcie ani na miliony ani na kurz i brud. Tylko nie bierzcie dzieci”

„Tylko nie dzieci…”

DCIM\100MEDIA\DJI_0148.JPG

Powiastka trzecia

Całe to pisarzenie, pisanina, paplanina, fabuły, wyrzeźbione 

w tysiącach umysłów postacie i ich przygnębiająco nielogiczne, choć absurdalnie przewidywalne słowa i myśli … 

Cała ta czcza i żałosna gadanina nazywająca się literaturą,

księgą życia pisaną przez tysiąclecia dla dobra milionów nieznanych potomków.

Tymczasem literatura nie może się bać, odpowiadać bardziej niż opowiadać, wreszcie płynąć ze strumieniem prawdy a nie ściekami fizjologii – po prostu oczyszczać. Inaczej drodzy czytelnicy zabiera tylko coś, co macie najcenniejszego – Wasz czas, Wasze życie.

Choc slowo „Wasze”, to raczej zacheta niz komplement.

Ponoć pisarstwo wymaga cierpliwości. Tylko po co tyle jej poświęcać akurat bajaniu

o czymś, co nigdy nie będzie nawet cieniem odpowiedzi dla pytań, które nie mają siły powstać, a jeśli już, to są coraz rzadziej stawiane. 

Grono „spisujących czyny i rozmowy” maleje proporcjonalnie do liczby czytających.

Oczywiście powstało wiele książek, które są brylantami 

i perłami, wiele też takich, w których z łatwością wyławia się kryształowo lśniące zdania czy opalizujące zapomnianym pięknem sentencje. 

I nie mówię tu o literaturze rozrywkowej (z lania wody uczyniono biznes tysiąclecia temu), ale rzeczywiscie starającej się malować światło duszy i urodę istnienia literaturze, jakże trafnie nazywaną – piękną.

Dlatego do brzegu i meritum. Tam gdzie nie ma mądrości 

i filozofii, odpowiedzią może być prosty scenariusz pytań.

Co jest najważniejsze w życiu większości ludzi? Szczęście. Jako takie, jakby je nie nazwać

i miar wielu nie przykładać, i jak się da – za darmo lub dolara, za duszę, na gębę, za ułudę

a jak nie – to za pierdyliony. 

Co najważniejsze u wszystkich? Świadomy lub częściej zupełnie nieuświadomiony strach przed śmiercią, nieistnieniem, rozległą pustka, ciszą, gdzie najwybitniejsze ego nie sięga

i nie ma w niczym oparcia, gdzie kończą się słowa a rozprzestrzenia swój hymn siła przetwarzania pustego w pełne, nieistnienia w istnienie. W międzyczasie jakieś wiary, idee, zaklęcia i religie, królestwa i cesarstwa, wyryte w kamieniach słowa ulgi lub na pocieszenie papierkowe przedłużacze nieprzedłużalnego, łzy wylane tylko nad sobą (ich poziom obfitości najlepiej widać na pogrzebach i zależy on od stosunku pozostawionego przez nieboszczyka majątku do pozostawianych długów).

Żeby zobaczyć wielkość, czasem trzeba przejść przez nicość.

Jako, że to powiastki tylko “niecosoficzne”, a ja nie dorastam piętom, ba, podeszwom sandałów herosom filozofii i literatury, i mieszkając w małym pokoiku wiem, że jestem wszędzie a ego nie ma nigdzie, i że chaotyczny świat zmusza do życia pedantycznego – stawiam wyższość aforyzmu nad tworzeniem fabuły. 

Przy okazji wysnucia tej tezy, pozwolę sobie zacytować (*odnośnik w przypisach):

“Nie wejdziesz w niebo jasne

nie kołacz do tych bram

aż póki się nie staniesz

żyjącym niebem sam”

Tylko teraźniejszości nie da się oszukać.

Paradoksem jest to, że nie tylko ją oszukujemy, raczej to, że świat stał się areną wyścigów w jej oszukiwaniu.

Powiastka czwarta

Czasy niedoceniania

Żyjemy w czasach niedoceniania.
Ciężko kroczy się z brzemieniem życia, imion i nazwisk, dat, powiązań, numerów, zaciągniętych nie tylko przez siebie rachunków
i fenickiej niedoskonałości w wymianie tzw. dóbr.
O ileż ciężej jeszcze jest stanąć przed białym płótnem, kartą niezapisanej księgi, bielusieńką serwetką swojego życia.
I to codzienne pytanie na śniadanie: czy to duch nieśmiertelnego zwycięzcy czy wiecznego przegranego przypadł mi w udziale?
Niedoceniający muszą mieć wzór, cesarza, przywódcę, ideę, jarzmo. Uczyć się od pokonanych przez czas.
Doceniający potrzebują tylko promienia, niewidocznej słowami szczeliny, zupełnie nietajemnego wyjścia z tego niezaklętego przecież kręgu.

Doceniać to będę, jak już wszystko zdobędę.

Tymczasem cmentarze są pełne zdobywców i ludzi niezastąpionych.
Docenianie to nadawanie wartości chwilom pozornie błahym, raczej testament na czeku życia, niż pozostawienie po sobie tylko sterty śmieci i odchodów.


Jest takie krągłe, cudnie trafne zdanie – „nie dostrzegając rzeczy małych nie zobaczymy wielkich”. Ale czy nie są one tym samym? Nie podoba się chwila, więc dlaczego miałyby podobać się miliony chwil. Świat ma nienaganne maniery, wychodzi z założenia, że nie sposób podobać się ślepcom a nawet nie wypada.

Ale żeby nie zaśmiecać świata truchłem domniemanego istnienia –
skrócę. Do oddechu, kroku, ulotnej myśli, że nie ja oglądam wszechświat,

ale on cierpliwie i wciąż jeszcze łaskawie ogląda mnie.
Nie są to czasy wyjątkowego niedoceniania. Czasy jedne z wielu. Różnią się może tylko od innych odsetkiem tych, których obłuda jest w stanie zabić bez wojny, zadusić samym tylko szlamem kłamstw, odmienić przez przypadki, czasy i tryby bez znajomości gramatyki życia.

Która matka chciałaby zobaczyć swoje dziecko we krwi oprócz czasu porodu.

Prawda ze swej natury (będąc zresztą samą naturą) wyzwala, oczyszcza, reanimuje,
uzupełnia pióra w skrzydłach, unosi, otwiera niewidzące oczy na niepodzielność.
Najbardziej na niepodzielność włosa, który podzielony i tak nie staje się inny, bardziej atrakcyjny i nijak nie przypomina czterolistnej koniczyny.
Szlachetni i wyjątkowi patroni królestw, bogactw, zaszczytów
i chętnego ego (zresztą z nielicznymi wyjątkami banda wyjątkowo paskudnych łajdaków),
a później tylko nieistniejący bohaterowie rumowisk, obsranych pomników,
wyblakłych liter, rozmytych szarugą napisów na spiżowych niegdyś monumentach.
Nie boję się śmierci i nieistnienia, w końcu kiedyś też nie istniałem a jednak żyję.
Zresztą nie bojąc się umierania, nie boję się życia. Logiczna odwrotność tego zdania prowadziłaby do swoistej paranoi – strachu przed życiem, istnieniem z ulgą i bez walki kroczącym nieświadomie ku nicości.
I teraz do brzegu, bez słów wielkich, bez ezoteryki i psycholożenia.
Myśli, utopie i wyobrażenia, wędrują teraz na dno fumaroli i w okolice Rowu Mariańskiego.

Jakby to nie zabrzmiało i żeby nie szafować słowem, prawda to istnienie, nic bardziej prostego, do bólu lub do niekończącej się euforii, prawda to życie. Dla odbicia w wielu lustrach: czy to już teraz, to jedyne, niepowtarzalne, bez przeszłości, której żadna siła nie zmieni, bez przyszłości, której nikt za mnie nie napisze. Najbardziej wyrafinowana ułuda nie zamieni się w prawdę.
Nie żadne „myślę, więc jestem” czy „wiem, że nic nie wiem”. Nie myślę i wiem wszystko, jestem.
Życie to oczywistość jedynie wiarygodna, bezdogmatyczna religia i jednoosobowy kościół.
Reszta jest złudzeniem, jak bezinteresowność lichwiarza, długoterminowa prognoza czy wróżba z brukowej gazety.